Garść matmy związanej ze zmorą każdego grubasa, czyli tłuszczem.
Przyjmuje się, że kilogram tłuszczu odpowiada 7000 kcal zmagazynowanej energii. Czyli tak jak w moim przypadku 20 kilogramom nadwagi odpowiada 140000 kcal czyli ok 585760 kJ, gdyby przeliczyć tą energię na energię składowaną w litrze benzyny to te 20 kilo, które ze sobą noszę to ok 17 litrów. Mniej więcej tyle ile pali Renault Thalia, którym od czasu do czasu jeżdżę podczas wypadu nad morze (w jedną stronę). Natomiast gdyby przeliczyć to na jazdę na rowerze, tu zaczyna się matematyczna zabawa. Załóżmy że razem ze swoim starym rowerem ze stalową ramą, ciuchami i innymi duperelami ważę 120 kg. Co przyda mi się do obliczeń wykonanych z pomocą strony www.analyticcycling.com. Podstawiając swoją wagę wyszło mi, że aby poruszać się ze stałą prędkością 20 kilometrów na godzinę po nieznacznie unoszącym się terenie potrzebowałbym 275 W mocy. Biorąc pod uwagę, że sprawność mięśni plasuje się na poziomie 18-26 procent (czyli ze 100 W włożonej w postaci chemicznej otrzymujemy od 18 do 26 W pracy) to zapotrzebowanie energetyczne na podtrzymanie takiego wysiłku mieści się pomiędzy 1058 a 1528 W co w przełożeniu na kcal/h daje od 910 do 1313 kcal/h. Czyli przez godzinę takiej jazdy spaliłbym od 130 do 187 gramów tłuszczu. To ozacza, że zamieniając dojazd do Poznania z komunikacji miejskiej na rower straciłbym swoją nadwagę po okresie od 77 do 53 dni roboczych. Czy mniej więcej 2-4 miesiącach. Pokonując między 2 a 3 kkm. No i oczywiście nie mógłbym kompensować większego wysiłku bardziej kaloryczną dietą.
Jak tylko zrobi się cieplej naprawiam rower to może do przyszłego roku akademickiego zrzucę z 15 kilo jak się nie będę opierdzielał :).
Pod uwagę nie wziąłem spadku masy układu rower rowerzysta podczas procesu chudnięcia, ale w sumie dość spory rozrzut wydajności pozwala to pominąć. Zakładałem też, że większość trasy pokonywał bym po szutrze. Nie mówiąc już o tym, że nie mam pojęcia najmniejszego jaką miałbym rzeczywistą powierzchnię czołową podczas jazdy więc pozostawiłem w tym miejscu parametr domyślny.
sobota, 2 marca 2013
Tłuszczowa matma czyli jak szybko bym schudł gdybym pociąg zamienił na rower.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Widzę, że pozbyłeś się paru postów? Szkoda, podobał mi się ten ze... skrytką. W każdym razie... wyraziłeś zgodę na zaśmiecanie tego miejsca przeze mnie, więc... wyznam, że jestem trochę pijana - a wtedy wydaje się, że wszystkie słabości są usprawiedliwione. Łatwiej.
OdpowiedzUsuńZdarza mi się, że muszę bardzo uważać, spacerując po moim myślowym krajobrazie świadomości - nieuważne stąpanie grozi wpadnięciem w jeden z mrocznych, emocjonalnych tuneli, wyczołganie się z których wymaga dużego wysiłku woli. Jestem owadem unoszącym się w złotym słońcu nad oceanem gęstej, mętnej depresji; widzę w nim swoje odbicie.
Czy przesadzam? Oczywiście, że tak.
Spotkałam parę dni temu kobietę w Biedronce. Stoję w kasie, ona za mną; wyglądało, że się spieszy; wpuszczam ją przed siebie. W końcu mi wszystko jedno, a ona kupuje jedynie parę różowych balerinek. Dziękuje mi wylewnie. Zbyt wylewnie. Widać, ze jest niezwykle poruszona. Wyjaśnia, że balerinki są dla dziewczyny... dla wnuczka dla dziewczyny, plącze jej się język, widać, że jest zakłopotana, ale tak szczęśliwa. Że wnuczek ma dziewczynę, ale niechby nawet i gej, to by kochała. Że ma 70 lat i leczy się na depresję, że ma zaburzenia dwubiegunowe nastroju, że dwa tygodnie w takiej ekstazie to dla niej postarzeć się o rok. Słychać gotującą się w jej mózgu serotoninę, wylewającą się przez uszy. Że tak się cieszy, że znalazła te buciki, bo nie było gdzie indziej, i szukała, i tak się cieszy. Prawie płacze ze szczęścia. To jej zięć, mąż, wyjaśnia. Dlatego depresja, dlatego się leczy, i mamy nie wychodzić za wcześnie za mąż. Buciki, jak wygrać na loterii.
Strasznie to było smutne dla mnie, z jakiegoś powodu. Mieć taką świadomość, że odczuwanie jest nierozsądne, nieadekwatne do zdarzenia, aż taki rozdźwięk między rozsądkiem a emocjami - musi być niesamowicie trudne. Zdarza mi się to - chyba każdemu się zdarza - ale nie w takim stopniu. Jednak zauważam u siebie takie zachowania, a ponadto obserwuję myślenie wspierające rozregulowanie emocjonalne. Mam wrażenie, że wyolbrzymiam swoje odczucia, wymyślam je. Że moje emocje są wydumane.
Zastanawia mnie tylko, na ile jest to normalne. Czy spowodowane jest brakiem poważniejszych problemów? Czy jestem rozpieszczonym dzieciakiem zamożnych rodziców? Czy też dotyczy to zjawisko większej części populacji, która jednak nie okazuje tego bądź ukrywa (jak ja, zresztą)?
Jakkolwiek by nie było, wierzę przede wszystkim w SIEBIE - jedyne źródło siły, które (ja) mogę uczynić stałym.
Proszę wybaczyć chaotyczność, Cierpliwy Czytelniku. To ma sens. Przynajmniej tak mi się wydaje.
OdpowiedzUsuńPosty poznikały bo stwierdziłem, że muszę oddzielić część oficjalną od części osobistej i założyłem do tego celu nowego bloga na którego tamte posty miały wyemigrować. Lecz gdy je przeczytałem stwierdziłem, że nie chcę ich publikować po raz drugi. Wstydziłem się ich, wstydziłem się ich emocjonalności, nagości, samotności z jakiej się zrodziły. Tego, że gdybym miał przy sobie osobę, która zrozumiałaby o co mi chodzi, to nie musiałbym ich puszczać jak listy w butelce w ocean internetu. Bo gdy minie to wzburzenie, ten emocjonalny rozstrój, który płodzi takie myśli czuje, że są one nie na miejscu, że nadwątlają i tak kiepskie wyobrażenie jakie ludzie o mnie mają. Właśnie wyobrażenie, wyobrażenie ludzi o mnie czy moje wyobrażenie tego jak mi się wydaje, że powinienem być by być powszechnie akceptowanym i lubianym? To są te rodzaje pytań w których się gubię. Punkty widzenia zawsze sprawiają mi trudność bo nigdy nie wiem, który jest właściwy. Czy wbrew temu co stara się nam wmówić system polskiej edukacji w ogóle istnieje coś takiego jak właściwy punkt widzenia? Mój największy problem to zawsze było to by zdecydować co powinienem robić bo odopowiedzi jest zawsze tyle ile punktów widzenia, a zwykle wiekszość mi się wydaje prawidłowa. Większość ludzi nie ma tego problemu bo widzą sprawę zawsze z jednej strony swojej własnej, nie chcą albo nawet nie potrafią wyobrazić sobie innego punktu widzenia. Nie mają problemu zastanawiania się, która metoda jest właściwa, po prostu brną dalej swoim torem uparci jak osły. I nie wiem kto tu jest mądrzejszy ja, który na każdym kroku kwestionuję swoje działania czy ci, którzy zamiast myśleć robią. Bo właśnie ten decyzyjny paraliż to jest to co najczęściej zatruwa moje życie, sprawia, że gdy stoję na rozwidleniu nie mogę zdecydować czy iść w prawo, czy w lewo, a gdy tak stoję i myślę wymijają mnie całe tabuny ludzi, których albo pcha w danym kierunku prąd albo decyzje podejmują na drodze przypadku, i oni na miejsce docierają szybciej co mnie najbardziej irytuje.
OdpowiedzUsuńCiąg dalszy nastąpi...
Poza tym droga Teklo chciałbym Ci powiedzieć, że twoje były jednym z czynników dla którego nie zarzuciłem tego bloga zaraz na starcie, dałaś mi poczucie, że ktoś te moje smenty i wypociny czyta i to do tego stopnia uznaje je za interesujące, że postanawia je okrasić swoim komentarzem. Poza tym, historia, którą opisujesz jest bardzo ciekawa. I powiem ci ze swojego nie za dużego doświadczenia, że nie wolno nie doceniać swoich wariactw, szaleństw i problemów, jakkolwiek błache i niewłaściwe by się wydawały. Mój, twój, tej kobiety mózg sam w sobie jest swoim własnym światem w którego centrum stoi. Bo każda reakcja mózgu w danej sytuacji jest właściwa, opiera się na aktualnym stanie wiedzy i poziomu neurotransmiterów, dlatego jakąkolwiek błędną decyzję podejmiesz bądź czujesz się niewłaściwie do danej sytuacji z punktu widzenia mózgu jest to odpowiedź właściwa i adekwatna. Dlatego, gdy nawet po czasie stwierdzimy, że coś skopaliśmy w danym momencie to nie ma sensu się o to biczować bo w danym zestawie dochodzących impulsów i wyjściowego stanu mózgu i tak podjelibyśmy dokładnie te same decyzje. Jeszcze całkiem niedawno bo z pół roku temu miałem przemożną chęć zabicia się i choć w tej chwili wydaje mi się to absurdalne to w tamtej sytuacji wydawało mi się to jak najbardziej właściwe. Życie było dla mnie nieustającą torturą, i mimo, że w moim życiu własciwie nie zaszła żadna dramatyczna zmiana, praktycznie to nie zaszła żadna to te myśli po prostu któregoś dnia ustąpiły jak gdyby nigdy nie zatruwały mi życia. Także każde depresje i manie, które dotykają kogokolwiek nie mogą być uznawane za bzdurne i nie warte uwagi,. Bo może to nie jest tak, że nie mamy co do garnka włożyć albo gdzie schować na noc, ale wcale depresja czy mania to nie jest mniejszy problem.
OdpowiedzUsuńTakże jak już mówiłem Teklo, odwiedzaj mnie jak najczęściej i pisz jak najczęściej bo sprawiasz, że mi się chce tego bloga pisać.
Czytać czyta, ale trudu sformułowania komentarza rzadko się podejmie ;)
OdpowiedzUsuńCzęsto dlatego, że - jak wiele innych fragmentów tekstu pisanych przeze mnie z różnych okazji - nigdy nie opuszczają już i tak zawalonego plikami .txt pulpitu mojego komputera. Dlaczego? Bo. czy to w ogóle trzyma się kupy? Czy są one dobrze napisane? Czy ludzie nie pomyślą tego-a-tego, a przecież to wcale nie o to mi chodzi? Trochę boję się niezrozumienia albo osądzania, ale często po prostu stwierdzam, że meh, nie warto. Bo i po co. W konsekwencji przyzwyczaiłam się dopisywać to wszystko w jednym miejscu, ctrl+s, alt+F4. Niech sobie leży. Pisanie pomaga.
Co do punktów widzenia: nie widzę powodu, dla którego miałby istnieć jeden właściwy, skoro wszystko co wiemy, cała ustrukturyzowana wiedza 'wymyślona' jest przez człowieka, który ma biologicznie ograniczone możliwości poznania... Z wielu czynników kształtuje się szeroko pojęty charakter człowieka, a z tego wynika pogląd na daną sytuację.
Ale sama odeszłam od jałowych i frustrujących prób zdefiniowania siebie, wskazania: taka jestem, jak bohater lektury, ta cecha mnie charakteryzuje, a ta nie. Bo 'suma tych możliwości, mąk, definicji i części jest tak nieobjęta i tak niepojęta oraz nie dająca się wyczerpać, iż z najgłębszą odpowiedzialnością za słowo i po najskrupulatniejszym rozważeniu trzeba powiedzieć, iż nic nie wiadomo, cip, cip, kurka.'. (tak, Gombrowicz :P) Nie definiuję siebie także jako niezdefiniowanej!
I dlatego na wiele tematów mój pogląd jest opisany funkcją falową i może przyjąć n wartości z różnym prawdopodobieństwem, a ponadto nie sposób określić przed pomiarem, jaką przyjmie wartość! :P
Zgadzam się z Tobą, że mózg każdy reaguje inaczej. Nie uważam jednak, że powinniśmy uważać każdą emocjonalną jego - swoją? - decyzję za adekwatną. Bo konsultujemy swoje emocje ze swoim poczuciem moralności, z systemem wartości innych ludzi, z rzeczywistością. I to daje układ odniesienia. Taki szablon, który przykładasz do siebie, i to porównanie umożliwia funkcjonowanie w znanym świecie, trzyma w ryzach uznawanych przez otoczenie. Ewaluacja siebie jest konieczna. Pozwala stwierdzić, że 'um chyba coś jest nie tak', i może podjąć jakieś działania, aby temu zaradzić - albo chociaż zapobiec pogłębianiu się stanu. Chociażby autosugestia to potężne narzędzie :P
Ale nie twierdzę, że mam rozwiązanie na 'depresje i manie'. Wydaje mi się (ale nie wiem, układ odniesienia w tym przypadku jest trudno osiągalny), że zdarzało mi się doświadczać stanów lekko depresyjnych. Jeżeli rzeczywiście tak było - to brakuje woli czy nawet chęci, żeby cokolwiek zmieniać.
Dużo zależy od tego, czy mamy właściwe osoby do współdzielenia opinii. Trzeba mieć możliwie jak najszerszą bazę różnorodnych osób z którymi można konfrontować swoje opinie. Bo jeśli ma się wokół siebie jednomyślną grupę nastawioną pozytywnie to można u siebie wykreować fałszywie dobry obraz siebie i ocenę swoich pomysłów, z drugiej strony gdy jest się otoczonym opiniami negatywnymi można u siebie wychodować zaniżenie poczucia własnej wartości i depresję. Dochodzą do tego jeszcze bardziej pogmatwane stany gdy część oglądu jest wypaczona na plus, a część na minus.
OdpowiedzUsuńDlatego ważne jest by mieć kontakt z otwartymi i szczerymi ludźmi i ich słuchać. Gorzej gdy nie ma się do kogo paszczy otworzyć.
Nom. Przydaje się jeszcze umiejętność mówienia o sobie :/
OdpowiedzUsuń